25 lutego 2011
21 lutego 2011
20 lutego 2011
9 lutego 2011
Odporność na miłość
Wydaje nam się, że wiemy, czego chcemy od życia: wreszcie zakochać się i stworzyć szczęśliwą rodzinę, odejść od znienawidzonego partnera, zacząć wszystko od nowa. I... nie robimy nic w tym kierunku. Czemu tak trudno być tym, kim chcemy być?
Klucz, według którego wybieramy partnera, bardzo często pozostaje poza naszą świadomością, nie jesteśmy w stanie go rozpoznać. Potem bywamy zdumieni własnymi wyborami, bo przecież mamy określony ideał partnera, tymczasem osoba, z którą rzeczywiście się wiążemy, okazuje się kimś zupełnie innym. Wydaje nam się, że wiemy, czego oczekujemy od związku, ale związek, który budujemy – i za budowę którego jesteśmy odpowiedzialni – dostarcza nam czegoś zupełnie innego. Chcemy się rozstać, bo bardzo wiele przemawia za tym, że nie dostajemy tego, na co liczymy, jednak do rozstania nie dochodzi. Dlaczego? Ponieważ prawdziwy klucz do zrozumienia związku leży gdzie indziej...
Uzmysłowienie sobie faktu, że nasze uczucia kierują się ku temu, czego nie rozumiemy albo nie uznajemy, rodzi niepokój, gdyż wolimy siebie widzieć jako rozsądnych, spójnych i przewidywalnych. Kiedy okazuje się, że drzemią w nas siły niełatwe do wytłumaczenia i sprzeczne z logiką, możemy w naturalny sposób reagować lękiem i wycofaniem.
Znieczulenie na zakochanie
Czasem chroniąc się przed tym, co w nas nieobliczalne, pozbywamy się tego, co niezwykłe, na przykład zakochania. Zakochanie się jest nieodłącznie związane z utratą kontroli, z poddaniem się fascynacji, czemuś nieznanemu, nieprzewidywalnemu. Zakochując się, wystawiamy się nie tylko zagrożenie, że ktoś nas odrzuci, lecz także na niebezpieczeństwo rezygnacji z opanowania i chłodu emocjonalnego.
Wbrew obrazowi lansowanemu w komediach romantycznych i walentynkowych publikacjach, zakochanie nie jest tylko stanem łatwym i przyjemnym. Co prawda nie wymaga ono od nas wysiłku rozumianego aktywnie, potrzebuje jednak zgody, poddania się, pozwolenia sobie na zakochanie, co oznacza utratę kontroli. Rozważne, wstrzemięźliwe w emocjach szukanie partnera jest w tym sensie nasilaniem kontroli, próbą wywarcia wpływu na rzeczywistość, a nie uleganiem fascynacji tą rzeczywistością. Osłabia lęk przed nieznanym, ponieważ daje doświadczenie kształtowania świata, dokonywania wyborów.
Ci, którzy na chłodno szukają partnera, odwołują się do rozsądku i wynikających z niego przesłanek, sprawiają wrażenie opanowanych i wolnych od emocji. Myślę jednak, że na głębszym poziomie, u źródła ich zachowania i postaw może tkwić lęk przed ujawnianiem prawdziwego siebie. Prawie każdy człowiek deklaruje, że chce być spontaniczny, otwarty, żywy i wrażliwy – pytanie brzmi jednak nie: jak to zrobić?, ale – jakie są powody, dla których decydujemy się tacy nie być?
Rachunek za bliskość
Psychoterapia pokazuje, że jest wiele czynników, które sprawiają, że wybieramy izolację, dystans i chłód, ukrywamy swoje przeżycia. Także, a może przede wszystkim, postanawiamy być takimi w kontakcie z samym sobą. Te mechanizmy obronne chronią nas przed lękiem, poczuciem braku przynależności, odrzucenia, samotności – a więc nam samym nie pozwalają poczuć, że przeżywamy to, co bardzo niewygodne. Ceną jest niezdolność do doświadczania tego, co dobre i co zamyka się w określeniu „zakochanie się”, bo znieczulenie nie tylko chroni przed bólem, ale również nie pozwala doświadczyć przyjemności.
W gabinetach psychoterapeutycznych często pojawiają się osoby, które skarżą się, że w ich życiu czegoś brakuje i wydaje się ono niepełne. Ich myśli kierują się ku temu, o czym marzą – chcą wiedzieć, jak stać się kimś bardziej spontanicznym, otwartym, autentycznym. Sęk w tym, że nie przyglądają się temu, co może być powodem wyborów czegoś przeciwnego. Szukają sposobów na bycie innymi, a nie analizują, dlaczego są tym, kim są.
Dlaczego po pewnym czasie zakochanie znika z ich związku? Skąd bierze się dystans, nuda, rozczarowanie? Myślę, że bardzo często spadek emocji w relacji wynika z nieświadomego odkrycia, że jesteśmy naprawdę blisko – a to nieuchronnie budzi lęk. Pierwsza fascynacja mija, a w jej miejsce nie pojawia się nic głębszego, wymagającego dalszego odsłaniania się, pokazywania siebie, podjęcia ryzyka. Jak bardzo można zostać poranionym, dając partnerowi dostęp do siebie, pokazują pary, które nawet w gabinecie terapeutycznym ranią się wzajemnie, często uderzając partnera „w bardzo subtelny sposób”. Jedno spojrzenie, odpowiedni ton, brak odpowiedzi są tak bolesne, bo obie strony świetnie znają swoje najczulsze miejsca. To rachunek za bliskość.
(Nie)świadome uniki w trójkącie
Psychoterapia jest w dużej mierze procesem formułowania trafnych pytań. Osoba samotna, pytająca co zrobić, by wreszcie z kimś być, pomija w przyglądaniu się sobie ten obszar, który sprawia, że decyduje się być sama. Powody, dla których warto z kimś być, są oczywiste. Nieoczywiste, i nieświadome są powody, dla których chcemy uniknąć powodzenia w stworzeniu relacji.
Przykładem zachowania, które prowadzi do niepowodzenia, może być tworzenie związku z osobą, która już z kimś jest. Relacje trójkątne często są sposobem na zachowanie bezpiecznego dystansu, i to dla całej trójki. Zdradzający/zdradzająca dystansuje się w najbardziej oczywisty sposób – nawet na poziomie fizycznym nie angażuje się w pełni w żadną z relacji, a emocjonalnie dzieli świat na to, co znane i rozczarowujące (dotychczasowy partner) oraz nowe i obiecujące (nowy partner). Kochanka/kochanek inaczej dzieli świat, ale ten podział również prowadzi do uniknięcia pełnego zaangażowania – na razie jest tak, że nie widujemy się zbyt często, ale kiedyś będziemy razem.
Najbardziej wieloznaczna jest rola osoby zdradzanej. Niezwykle trudno mówić o jej udziale w trójkątnym związku bez zbliżania się do obwiniania i przypisywania odpowiedzialności za tworzenie czy podtrzymywanie sytuacji skądinąd bardzo bolesnej. Jednak zwłaszcza w związkach, w których zdrada powtarza się, a zdradzani za każdym razem wybaczają zdradzającym ich partnerom albo decydują się żyć w takim układzie ze względu np. na „dobro dzieci”, można pokusić się i o taką interpretację, że także strona zdradzana czerpie specyficzny zysk.
Klucz, według którego wybieramy partnera, bardzo często pozostaje poza naszą świadomością, nie jesteśmy w stanie go rozpoznać. Potem bywamy zdumieni własnymi wyborami, bo przecież mamy określony ideał partnera, tymczasem osoba, z którą rzeczywiście się wiążemy, okazuje się kimś zupełnie innym. Wydaje nam się, że wiemy, czego oczekujemy od związku, ale związek, który budujemy – i za budowę którego jesteśmy odpowiedzialni – dostarcza nam czegoś zupełnie innego. Chcemy się rozstać, bo bardzo wiele przemawia za tym, że nie dostajemy tego, na co liczymy, jednak do rozstania nie dochodzi. Dlaczego? Ponieważ prawdziwy klucz do zrozumienia związku leży gdzie indziej...
Uzmysłowienie sobie faktu, że nasze uczucia kierują się ku temu, czego nie rozumiemy albo nie uznajemy, rodzi niepokój, gdyż wolimy siebie widzieć jako rozsądnych, spójnych i przewidywalnych. Kiedy okazuje się, że drzemią w nas siły niełatwe do wytłumaczenia i sprzeczne z logiką, możemy w naturalny sposób reagować lękiem i wycofaniem.
Znieczulenie na zakochanie
Czasem chroniąc się przed tym, co w nas nieobliczalne, pozbywamy się tego, co niezwykłe, na przykład zakochania. Zakochanie się jest nieodłącznie związane z utratą kontroli, z poddaniem się fascynacji, czemuś nieznanemu, nieprzewidywalnemu. Zakochując się, wystawiamy się nie tylko zagrożenie, że ktoś nas odrzuci, lecz także na niebezpieczeństwo rezygnacji z opanowania i chłodu emocjonalnego.
Wbrew obrazowi lansowanemu w komediach romantycznych i walentynkowych publikacjach, zakochanie nie jest tylko stanem łatwym i przyjemnym. Co prawda nie wymaga ono od nas wysiłku rozumianego aktywnie, potrzebuje jednak zgody, poddania się, pozwolenia sobie na zakochanie, co oznacza utratę kontroli. Rozważne, wstrzemięźliwe w emocjach szukanie partnera jest w tym sensie nasilaniem kontroli, próbą wywarcia wpływu na rzeczywistość, a nie uleganiem fascynacji tą rzeczywistością. Osłabia lęk przed nieznanym, ponieważ daje doświadczenie kształtowania świata, dokonywania wyborów.
Ci, którzy na chłodno szukają partnera, odwołują się do rozsądku i wynikających z niego przesłanek, sprawiają wrażenie opanowanych i wolnych od emocji. Myślę jednak, że na głębszym poziomie, u źródła ich zachowania i postaw może tkwić lęk przed ujawnianiem prawdziwego siebie. Prawie każdy człowiek deklaruje, że chce być spontaniczny, otwarty, żywy i wrażliwy – pytanie brzmi jednak nie: jak to zrobić?, ale – jakie są powody, dla których decydujemy się tacy nie być?
Rachunek za bliskość
Psychoterapia pokazuje, że jest wiele czynników, które sprawiają, że wybieramy izolację, dystans i chłód, ukrywamy swoje przeżycia. Także, a może przede wszystkim, postanawiamy być takimi w kontakcie z samym sobą. Te mechanizmy obronne chronią nas przed lękiem, poczuciem braku przynależności, odrzucenia, samotności – a więc nam samym nie pozwalają poczuć, że przeżywamy to, co bardzo niewygodne. Ceną jest niezdolność do doświadczania tego, co dobre i co zamyka się w określeniu „zakochanie się”, bo znieczulenie nie tylko chroni przed bólem, ale również nie pozwala doświadczyć przyjemności.
W gabinetach psychoterapeutycznych często pojawiają się osoby, które skarżą się, że w ich życiu czegoś brakuje i wydaje się ono niepełne. Ich myśli kierują się ku temu, o czym marzą – chcą wiedzieć, jak stać się kimś bardziej spontanicznym, otwartym, autentycznym. Sęk w tym, że nie przyglądają się temu, co może być powodem wyborów czegoś przeciwnego. Szukają sposobów na bycie innymi, a nie analizują, dlaczego są tym, kim są.
Dlaczego po pewnym czasie zakochanie znika z ich związku? Skąd bierze się dystans, nuda, rozczarowanie? Myślę, że bardzo często spadek emocji w relacji wynika z nieświadomego odkrycia, że jesteśmy naprawdę blisko – a to nieuchronnie budzi lęk. Pierwsza fascynacja mija, a w jej miejsce nie pojawia się nic głębszego, wymagającego dalszego odsłaniania się, pokazywania siebie, podjęcia ryzyka. Jak bardzo można zostać poranionym, dając partnerowi dostęp do siebie, pokazują pary, które nawet w gabinecie terapeutycznym ranią się wzajemnie, często uderzając partnera „w bardzo subtelny sposób”. Jedno spojrzenie, odpowiedni ton, brak odpowiedzi są tak bolesne, bo obie strony świetnie znają swoje najczulsze miejsca. To rachunek za bliskość.
(Nie)świadome uniki w trójkącie
Psychoterapia jest w dużej mierze procesem formułowania trafnych pytań. Osoba samotna, pytająca co zrobić, by wreszcie z kimś być, pomija w przyglądaniu się sobie ten obszar, który sprawia, że decyduje się być sama. Powody, dla których warto z kimś być, są oczywiste. Nieoczywiste, i nieświadome są powody, dla których chcemy uniknąć powodzenia w stworzeniu relacji.
Przykładem zachowania, które prowadzi do niepowodzenia, może być tworzenie związku z osobą, która już z kimś jest. Relacje trójkątne często są sposobem na zachowanie bezpiecznego dystansu, i to dla całej trójki. Zdradzający/zdradzająca dystansuje się w najbardziej oczywisty sposób – nawet na poziomie fizycznym nie angażuje się w pełni w żadną z relacji, a emocjonalnie dzieli świat na to, co znane i rozczarowujące (dotychczasowy partner) oraz nowe i obiecujące (nowy partner). Kochanka/kochanek inaczej dzieli świat, ale ten podział również prowadzi do uniknięcia pełnego zaangażowania – na razie jest tak, że nie widujemy się zbyt często, ale kiedyś będziemy razem.
Najbardziej wieloznaczna jest rola osoby zdradzanej. Niezwykle trudno mówić o jej udziale w trójkątnym związku bez zbliżania się do obwiniania i przypisywania odpowiedzialności za tworzenie czy podtrzymywanie sytuacji skądinąd bardzo bolesnej. Jednak zwłaszcza w związkach, w których zdrada powtarza się, a zdradzani za każdym razem wybaczają zdradzającym ich partnerom albo decydują się żyć w takim układzie ze względu np. na „dobro dzieci”, można pokusić się i o taką interpretację, że także strona zdradzana czerpie specyficzny zysk.
3 lutego 2011
Pogoda ducha zamiast szczęścia
Pragnienie szczęścia uchodzi za najważniejszy cel, a dla niektórych wręcz sens życia. Było tak chyba zawsze, tyle że kiedyś ludzie dążyli do szczęścia wiecznego, a dziś zdecydowanie bardziej interesuje nas szczęście ziemskie. Niektórzy ulegają pokusie łapania szczęścia chwilowego, przemijającego i co gorsza, kończącego się kacem. Raz moralnym, raz fizycznym, a często jednym i drugim równocześnie. A że kac jest nieprzyjemny i bardzo oddalony od uczucia szczęścia, wyzwala natychmiast potrzebę aplikowania sobie coraz to nowych porcji szczęścionośnych podniet. Przemilczmy skutki takiego pojmowania szczęścia, co w skrajnych przypadkach zmienia się w uzależnienie, a już w pierwszych etapach świadczy o niedojrzałości i życiowej nieroztropności.
Pomówmy o szczęściu trwałym.
Czy jest w ogóle możliwe? Co mogłoby je zapewnić? Czy można mówić o uniwersalnych regułach osiągania szczęścia? Czy zmienia się jego pojmowanie z wiekiem? A może nie tylko z wiekiem, lecz także z przynależnością do określonej kultury i panującymi w niej wartościami, normami i obyczajami?
[...] Po pierwsze, psychologiczne badania nad szczęściem dowodzą, że za najbardziej niezawodne źródła szczęścia ludzie na całym świecie uważają przyjaźń i miłość. Nie majątek, nie długie zycie, nawet nie zdrowie ani sukcesy zawodowe, tylko poczucie więzi i bliską obecność tych, których kochamy i którym na nas zależy.
Jest to logiczne, w końcu filozofowie i mędrcy od starożytności zwracają uwagę na przewagę wartości duchowych nad materialnymi pod względem zapewnienia poczucia sensu. Krótko mówiąc, im bardziej nastawimy się na to, co posiadamy w głowie i sercu, a nie w szufladach, szafach i bankach, tym mniej narażamy się na straty zwiększając swoje szanse na zadowolenie z życia. A stąd już blisko do szczęścia. Przyjrzyjmy się przez moment istocie szczęścia - tego kapryśnego motyla, który przysiada nam na ramieniu albo na dłoni na ułamek chwili, nadając jej narkotycznie pociągające barwy i smak. Zaznawszy go, chcielibyśmy tego szczęścia więcej i więcej, żeby nigdy się nie kończyło, a więc żeby ten motyl siedział i siedział na naszym ramieniu. Co jest oczywiście niemożliwe. Szczęście, mając naturę motyla, musi ulecieć, by nagle kiedyś znów przysiąść na czyimś warkoczu albo kołnierzyku. Albo znów przyfrunąć w naszą stronę. Zatrzymać go na zawsze nie sposób. Taka jego natura.
Można jednak te krótkie chwile szczęścia zapamiętywać. Można w pamięci, jak fotografie w albumie, zbierać wspomnienia najszczęśliwszych momentów, godzin, dni. To nic, że przeminęły i następne też przeminą. Ważne, że były, bywają, znów będą. Zatrzymujmy je więc na zawsze, bez żalu i gniewu, że prędko ulatują, natomiast z wdzięcznością, że bodaj na moment w nasze życie zawitały. To całkowicie realna, koncepcja budowania wielkiego szczęścia z małych szczęść. Jest też inna koncepcja, bardziej prozaiczna, ale również dająca do myślenia. [...] W tej koncepcji szczęście trzeba zastąpić innym pojęciem. Jest nim pogoda ducha. Też upiększa życie, a jest bardziej realistyczna. Co więcej, zależy od nas, a nie od innych i wynika z akceptacji życia takiego, jakie jest, a nie jakie chciałoby się aby było. Pogoda ducha nie jest motylem, tylko czymś w rodzaju hipopotama, który jak już się do was zbliży, to wystarczy go trochę podkarmić, żeby nigdy nie chciał odejść. Chociaż nie ma tęczowych skrzydełek i nie migocze przed oczami kuszącymi barwami, ale za to, hipopotami nic nie ruszy z miejsca, jeżeli sam nie zechce się oddalić. W pogoni za szczęściem właśnie o to nam chodzi, czyż nie? Aby trwało, zostało przy nas i nie znikało z naszego życia jak kapryśny motylek.
Autor- Ewa Wojtyłło.
Subskrybuj:
Komentarze (Atom)